Dzień 7:
Fossbergom – Strynefjellet – Dalsnibba Mountain Plateau – Geiranger – Eidsdal-prom-Valldal – Gryttenvegen 1, 6300 Åndalsne 218 km, 5h 45min
Trasa: https://goo.gl/maps/1opBspqVUchgqYsW9
To ostatni dzień, w którym towarzyszył nam widok fiordów. Jak się okaże potem, choć charakter krajobrazu będzie się zmieniał, nie przestanie zachwycać. Środkowa Norwegia jest równie piękna, co musze przyznać mocno mnie zaskoczyło.
Pożegnanie z fiordami było z przytupem. Nasycenie trasami narodowymi tego dnia sięgało zenitu Pierwsze niezapomniane wrażenia pojawiły się w raz z niepozornym zjazdem z drogi nr 15 na Gamle Strynefjellsvegen. W niewielu przewodnikach czytałam o tym odcinku. Również dowiedziałam się o tej drodze z którejś z relacji. Droga okazała się być kolejną perełką naszego wyjazdu, także szczerze polecam. Jest w sporej części szutrowa, ale naprawdę świetnie przygotowana. Nawet jeśli ktoś nie miał do tej pory szansy zjechać z asfaltu, to będzie dobra i całkowicie bezpieczna okazja. Oprócz kałuży nie natraficie tam na żadne niespodzianki. Za to okazji do zatrzymywania się i podziwiania będzie wiele.
Kilka faktów: Gamle Strynefjellsvegen to droga położona w zachodniej części Norwegii. Łączy miasteczko Videseter w gminie Stryn z miejscowością Grotli. Długość przejazdu wynosi 33 km i biegnie wzdłuż wielu jezior. Najwyższy punkt wynosi 1139 metrów npm. Na poboczu ustawione są kamienne głazy. Nie jest to wysokogórska trasa ale jest równie zachwycająca jak niejedna trasa w Alpach. Budowę drogi zakończono w 1894 roku i w całości wybudowano ją przy użyciu jedynie rąk ludzkich. Była ona sporym ułatwieniem dla podróżujących mieszkańców zachodniej Norwegii. Do początku XX wieku używano innych, o wiele dłuższych i trudniejszych szlaków łączących zachód z resztą państwa. W tamtych czasach był to majstersztyk inżynierii budownictwa drogowego.
Żegnałyśmy ten odcinek z żalem. Jak do tej pory była to jedna z nielicznych dróg o takiej różnorodności. Oferuje obcowanie zarówno z ośnieżonymi szczytami górskimi, lodowcami stanowiącymi tło malowniczych jezior, nierzadko niesamowitą kolorystykę jesiennych kwiatów. Paleta barw. Nawet w taki pochmurny, aczkolwiek bezdeszczowy dzień.
Dalej prze siebie pognałyśmy w stronę kolejnego punktu widokowego Dalsnibba (1495 mn.p.m.) Na szczyt można wjechać asfaltem. Wjazd jest płatny również dla motocykli (100NOK) Warto jednak skorzystać. Z góry rozciąga się widok na całą dotychczas przebytą trasę i wspaniały widok na lodowiec. Z góry widać również w pełnej okazałości Geirangerfjord oraz drogę tam prowadzącą. Hmm … perspektywa zjazdu na chwilkę nas zmroziła. Ale tylko na chwilkę 😉
Tu wspomnę o fantastycznie wyprofilowanych zakrętach. Wszelkie serpentyny, trasy turystyczne, są przygotowane w bardzo przemyślany sposób. Nierzadko jadą nimi również autokary, które jak osobiście zaobserwowałyśmy świetnie znajdują miejsce, żeby się „złożyć”. Jeździć trzeba jednak rozważnie. Zwłaszcza na motocyklach. Zdarzały się przypadki kiedy kierowca autokaru czując się większym powodował, że motocyklista był spychany na pobocze. Za poboczem często nie ma już nic … My na taką sytuacje nie natrafiłyśmy., a raczej na wyrozumiałość i życzliwe spojrzenia Z naszej strony z pewna pobłażliwością obserwowałyśmy sytuacje kiedy kobiety instruowały swoich mężczyzn siedzących w samochodzie, jak bezpiecznie manewrować przy parkowaniu, bądź wyjeżdżaniu z parkingu. To jakaś tutaj tradycja narodowa. Niezbyt skuteczna 😉 Nie rzadko miałyśmy ochotę zastąpić kierowcę i oszczędzić jemu i sobie sporo czasu 😉 Nie odważyłyśmy się nigdy.
Geirangerfjord był ostatnim, który widziałyśmy podczas tego wyjazdu. Sama miejscowość Geiranger to bardzo mała wioska, którą zamieszkuje tylko około 250 mieszkańców. W sezonie (maj- początek września) przez miejscowość przewija się jednak około 700 000 turystów. Przybywają tu samochodami, autobusami, promami i oczywiście wielkimi oceanicznymi statkami turystycznymi. Co roku do tej maleńkiej przystani przybywa około 200 tych kolosów, a na ich pokładach blisko 350 000 wycieczkowiczów. Geiranger jest trzecim, po Oslo i Bergen, miejscem ich postoju w Norwegii.
W samej wiosce klasycznie: hotele, campingi, punkt informacji turystycznej, kawiarnie, sklepy z pamiątkami. Tak jest w centrum. Poza tym obszarem to już zupełnie inna historia. Pierwszy wycieczkowy rejs stateczkiem po fiordzie odbył się w 1869 r. W 2005 r. Geiranger został uznany przez Lonely Planet za najlepszy cel podróży w Skandynawii.
Geirangerfjord ma długość 15 kilometrów i otoczony jest przez jedne z najbardziej stromych gór na całym zachodnim wybrzeżu. Miejscami głębokość Geirangerfjordu dochodzi do 700 m.
I jeszcze jedna historia, która szczerze powiem zupełnie mnie zaskoczyła. Geiranger jest pod ciągłym zagrożeniem zerwania się lawiny z pobliskiej góry Åkerneset.
Skutki takiej lawiny powaliły mnie z nóg. Chodzi tutaj o ryzyko wywołania fali tsunami przez spadający głaz. Tak tak … tsunami. W chwili obecnej pod stała obserwacją geologów jest głaz który ma 700 m długości, 1200 m szerokości i 100m głębokości. Do wody może runąć ze 100m wysokości. Przypuszcza się, że taki upadek wywoła falę o wysokości 80-120 m. Podobne zdarzenie miało już miejsce. 7 kwietnia 1934 r. z góry Langhamaren w pobliżu Tafjord z wysokości 730 m do wody wpadł odłam skalny o objętości około 3 mln m³, wywołał 62-metrową falę powodziową. W wyniku kataklizmu zginęło wtedy 40 osób. Naukowcy przewidują, że od góry Åkerneset może odpaść nawet 100 mln m³ kamienia. Od momentu oderwania się skały mieszkańcy Geiranger będą mieli maksymalnie 10 minut na ewakuacje. Rozlegną się syreny, a automatyczny system zadzwoni do wszystkich z ostrzeżeniem oraz wyśle SMS-a. Mieszkańcy trenują taką sytuację i znają drogi ewakuacji.
Skała już pęka. Dzisiaj szczelina miejscami jest już 30 metrowym rowem wypełnionym gruzem. Tempo odsuwania się skał w ostatnich latach wzrosło do około 20 cm rocznie. Pytanie jakie dzisiaj stawiają sobie mieszkańcy Geiranger to nie CZY głaz odpadnie, a KIEDY? W 2015 powstał film katastroficzny pod tytułem Fala (Bølgen), opowiadający o możliwych skutkach takiej katastrofy. Jeszcze nie oglądałam, ale po tych informacjach, które wyczytałam na pewno to zrobię. Ponoć wiernie oddaje grozę sytuacji i trzyma cały czas w napięciu.
No dobrze, na szczęście dzisiaj jeszcze można się czuć w tych okolicach zupełnie bezpiecznie. Z Geiranger pojechałyśmy wprost na Drogę Troli (Trollstigen). Sama trasa między Geiranger a Trollstigen to również jeden z 18 Narodowych Szlaków Turystyczny Norwegii . Nazywana też jest Złotą Drogą. Jej długość to 104 km i maksymalna wysokość 1038 m n.p.m.
Zanim jednak dotarłyśmy do Złotej Drogi miałyśmy okazję przejechać Drogą Orłów i zatrzymać się na Zakręcie o tej samej nazwie. Sama droga staruje z poziomu Geirangerfjord. Tworzy ją 11 bardzo ostrych zakrętów wspinających się na 620m npm. Tutaj znajduje się platforma widokowa. Podobno trasa ta jest otwarta cały rok. Również zimą. Dlatego tez formy motoryzacyjne używają jej do testowania aut w warunkach zimowych.
Parking przy punkcie widokowym usytuowany jest tuż za zakrętem. To co tam zastałyśmy przerosło nasze wyobrażenia. Paręnaście autokarów, kampery, motocykle. Wszystko bez ładu i składu. Każdy przyjechał przecież tylko na moment. Przewodnicy grup nawołujący swoich podopiecznych… cyrk na kółkach. I to dosłownie. Z góry nadjeżdżały kolejne samochody, stawały powiększając zator. Nie mogły się jednak przedrzeć, bo ich pas zajmowali piesi. Postanowiłyśmy nawet nie próbować wciskać się gdzieś pomiędzy ten galimatias. Minęłyśmy całkowicie parking i przykleiłyśmy się do barierki już na poboczu. Zeszłyśmy piechotą 200m na platformę widokową. Zrobiłyśmy zdjęcia, spokojnie wróciłyśmy do motocykli i bez problemu zostawiłyśmy za sobą próbujące wydobyć się z zatoru autokary. Motocykle, które zaparkowane były na samym początku parkingu też niestety musiały odczekać swoje by ruszyć dalej.
Ruszyłyśmy w stronę Trollstigen. Średnie nachylenie drogi wynosi 10%. Składa się z 11 serpentyn, w większości zakręcających pod kątem 180°, dlatego nie mogą się po niej poruszać pojazdy dłuższe niż 12,5 m. Najwyższy punkt trasy to Stigrøra położony 852 m n.p.m. Trasa została uroczyście otwarta 31 lipca 1936 roku przez króla Haakona VII po 8 latach budowy. Budowana była za pomocą najprostszych narzędzi (łom, kilof, łopata i taczka)
My zatrzymałyśmy się na jednym z dwóch punktów widokowych. Plattingen. Z platformy widać drogę w całej okazałości. Po całym dzisiejszym dniu z czystym sumieniem stwierdzam, że Droga Troli jest jak najbardziej punktem typu „must see”. Niemniej jednak nie wyróżnia się spośród innych tego typu miejsc aż tak bardzo jakby na to wskazywały przewodniki. Znajomy (nie motocyklista), który widział zdjęcie powiedział mi, że ktoś musiał mieć ułańską fantazję planując taką drogę. Hmm.. pomyślałam sobie, że ułańsko by było gdyby była prosta 😉
Tymczasem docieramy powoli do naszego kolejnego noclegu. Usytuowany tuż przy rzece. Niedaleko miasteczko Andalsnes z pyszną tajską restauracją prowadzoną przez rodowitych Tajów 😉 Miasteczko wyposażone w supermarkety, a te wyposażone we wszelakie rodzaje piwa, czekolady i sery 😉 A… oliwki jeszcze i ulubione przez nas brązowe pomidorki koktajlowe.
Apartament na terenie kempingu, własna łazienka i kuchnia. Cena ok 400 zł za apartament/3 = 133 zł/os
Adres: Gryttenveien 1, 6300 Åndalsnes
https://www.andalsnes-camping.net/apartment
Dzień 8:
Gryttenvegen – Atlanterhavsvegev – Kristansund 154km, 3h
Trasa: https://goo.gl/maps/d9uKLgyrZ74HQWNZ9
Droga Atlantycka to niezwykłe dzieło drogowe, tworzące system mostów i grobli nad zatoką Hustadvika. Jadąc nią ma się wrażenie podróży przez otwarty ocean, a największe wrażanie robi jazda mostami podczas letnich białych nocy, kiedy słońce sunie nisko nad horyzontem. Z takimi opisami spotkałam się szykując wycieczkę. Wiązałam z nią największe oczekiwania tegoż wyjazdu. Okazała się jednak dla mnie największym rozczarowaniem. Zaznaczam, że to moje subiektywne odczucia, więc zawsze warto pojechać i zweryfikować to osobiście. W końcu Brytyjski dziennik The Guardian uznał Drogę Atlantycką za najpiękniejszą trasę samochodową świata.
Droga Atlantycka (Atlanterhavsvegen) to droga nr 64 pomiędzy Kristiansund a Molde. Biegnie przez archipelag kilku małych wysp i szkierów w zatoce Hustadvika, odsłoniętej część Morza Norweskiego. Łączy wyspę Averøy z lądem, między miejscowościami Karvåg i Vevang. Całość opiera systemie grobli, wiaduktów i ośmiu mostów, spośród których najbardziej widocznym most Storseisundet. I ten rzeczywiście zrobił na nas wrażenie.
Największym miastem regionu jest, Molde. Ponoć typowy Norweg, zapytany o skojarzenia nasuwające się na myśl na dźwięk nazwy Molde, odpowie: jazz. Raz do roku w czerwcu odbywa się tutaj międzynarodowy festiwal jazzowy. Jest to najstarszy festiwal jazzowy w Europie. Może warto akurat wtedy się tutaj wybrać. Zawsze to przyjemny dodatkowy bonus wyjazdu.
My jechałyśmy od strony Molde do Kristiansund. Był to najbardziej wysunięty na północ punkt naszego wyjazdu. Stąd zaczyna się już droga powrotna w stronę Oslo. Samo miasto jest pełne kolorowych domów otaczających mały port. Miasto jest położone na czterech wyspach i znane jest z życia bogatego kulturalnego oraz festiwalu fotografii Nordic Light bardzo cenionego na całym świecie. I na ten chętnie bym się wybrała, niestety odbywa się zazwyczaj przełomem kwietnia i maja, a to nie jest dobry termin, żeby pojechać tam motocyklem.
Aby dostać się do Kristiansund trzeba pokonać tunel. Najpierw tunel będzie obniżał swój poziom o ok. 3 km w głąb. Pod koniec trzeba ten sam dystans pokonać jadąc do góry. Nawigacja oczywiście cały czas działa. Pokazywała tylko, że właśnie jadę pod wodą. Resztę dopełniła moja wyobraźnia. Ucieszyłam się wyjeżdżając na powierzchnię 😉 Wrażenie niesamowite. To było jedno z miejsc, które bez oferowania widoków zapierało (dosłownie) dech.
Po wyjechaniu z tunelu trafiłyśmy zaraz do miasta. Znów samodzielny domek na campingu. Tym razem standard nieco wyższy. Hmm … chwilę nam zajęło odszyfrowanie jak uruchamia się wodę pod prysznicem. Kolejną chwile jak sprawić, żeby była ciepła, a nie gorąca 😉 Była możliwość zamówienia śniadania, z której oczywiście skorzystałyśmy z zadowoleniem.
Tak to tutaj rodziła się historia fotograficzna. Stały punkt programu – przesyłanie wzajemne zdjęć.
Następnego dnia już wyjeżdżając z miasta przeżyłyśmy fajną przygodę. Chciałyśmy zajrzeć do sklepu z pamiątkami a nie mogłyśmy rozszyfrować parkometru. Przyglądał się temu Pan siedzący w samochodzie ichniejszej straży miejskiej. I trwało to dobre parę minut. W końcu Justyna mówi: Idę i mu powiem: Albo nam pomoże, albo zostawiamy motocykle bez opłaty. Gość zobaczył co się dzieje i kazał jechać za sobą. Pokażę Wam wolne od opłat miejsce do parkowania, powiedział. No to pojechałyśmy. Zjechał na promenadę wzdłuż portu i macha, żeby za nim jechać. No dobra… Zatrzymał się przed wielką bramą garażową przy samym porcie. Z ogromnym uśmiechem na twarzy mówi, że to tutaj. Pytam, czy aby na pewno. Zapewnił, że to jego rejon i nikt tutaj nam nic nie zrobi. Oki… załatwiłyśmy swoje sprawy w sklepie. Wracamy. A tu brama garażowa otwarta, nasz strażnik czeka z kolegą wewnątrz. Uśmiechnięci i przedumni z siebie (zwłaszcza nasz strażnik) zapraszają do środka. Wszystko się wyjaśniło. To była ich tajna dziupla motocyklowa. Panowie prześcigali się w opowieściach o swojej kryjówce. Centralnym punktem była oczywiście sofa z widokiem na motocykle, a obok kredensik i jego zawartość
Atlantel motel – cena 710 zł/3 = 237 zł/os, pokoje z łazienkami, 56 zł opcjonalnie śniadanie. Wygląda dobrze. Adres: Dalaveien 22, 6511 Kristiansund